Jest piękne piątkowe popołudnie i w trakcie mycia przedszkolnej podłogi miałam istny strumień świadomości. Zaczynał się od myśli, że jak na ten właśnie piątkowy wieczór, to wyjątkowo nieciekawe zajęcie, potem się trochę pozłościłam, że muszę sama to robić, potem pomyślałam, że moment, w którym będę miała osobną osobę do sprzątania 130 metrów, to nie będzie ten moment, na który czekam, potem przemyślałam jak zmienić ustawienie półek – żeby bez kupowania nowych zyskać trochę przestrzeni, jak to dobrze, że jestem na kolanach na tej podłodze, bo znalazłam trochę zgubionych rzeczy (małej Azji nadal nie ma), jaki to był udany dzień, właściwie cały tydzień nie należał do najgorszych (chociaż brakowało nam wielu osób), miesiąc zasadniczo też nie jest zły, a nawet ostatni rok. I tak doszłam do tego, że po umyciu łazienki napiszę post na bloga. Nawet, jeśli miałby być tak nieidealny (i przez to nieciekawy), że przeczyta go jedna osoba – moja mama. Mamo, dzięki.
Takie podsumowania na blogach wszelakich mają różny charakter. Ja niestety nie mogę podsumować wpisów, bo ich nie ma. Także w prostej linii dojdę do tego, co się przez ostatnie pół roku nie udało. Oczywiście nie róbcie tego w domu, należy myśleć wyłącznie pozytywnie i do przodu, ahoj, przygodo, wszyscy możemy polecieć w kosmos jak tylko w to uwierzymy.
- Nie udało się prowadzenie bloga. Chociaż w dniach remontu to było moje najulubieńsze zajęcie – pisanie, to wraz z pierwszym przedszkolakiem przekraczającym nierówny próg bez wylewki, pisać zdarza mi się głównie w dzienniku, a i to niezwykle rzadko. Ale chciałabym i się nie poddaję – mamy sporo rzeczy do opowiedzenia. Liczę tu na niezawodne wsparcie mojego najbliższego otoczenia, nie ukrywam.
- Nie udało się zapełnienie półek materiałami. Excel nie kłamie, niestety. Albo kłamie niezwykle rzadko. Budżet nam się spina o tyle, że prawie nie potrzebujemy wsparcia z zewnątrz (dzięki, bracie, za minione kilka miesięcy), żeby przeżyć. Ale te wszystkie piękne i potrzebne rzeczy kosztują tyle, że kręci mi się w głowie. Mimo to dajemy radę – stopniowo rozszerzany podstawowy zestaw uzupełniamy naszymi pomysłami. I coraz częściej staram się dobrze zrozumieć, co naprawdę znaczą słowa „Montessori to nie materiał”. Czasem, jak zaczynam to rozumienie gubić i wpadam w czarną rozpacz z powodu braku tej czy innej rzeczy na szczęście mam nieustające wsparcie, stale zapewniające mnie głosem rozsądku, że do wszystkiego dojdziemy.
- Nie udało się uzyskanie wewnętrznego spokoju, dotyczącego spraw FIRMOWYCH. Nie wiem, czy każdemu małemu przedsiębiorcy się wydaje, że wszystko robi źle i na pewno za dwie minuty zapuka do jego firmy Nie Wiadomo Kto z Jakiegoś Bardzo Ważnego Urzędu i wszystko zamknie, ale mi się tak wydaje kilka razy dziennie.
- Przeprowadzenie takiej ilości warsztatów dla naszych rodziców i rodzin z zewnątrz, jaką bym chciała i jakiej oczekiwałam. Niestety, coś trzeba było odpuścić i to właśnie było to. ALE ruszamy i z tym, kilka razy dziennie wpadamy na nowe pomysły.
Udało się za to osiągnąć chyba wszystko to, o czym myślałam niemal równo rok temu, kiedy podejmowałyśmy decyzję o szukaniu funduszu na stworzenie własnego miejsca pracy. Dla mnie osobiście ważne jest to, co odkryłam dopiero bardzo niedawno, być może nawet właśnie przed chwilą myjąc podłogę. Mianowicie osiągam tak modną i pożądaną (słusznie) równowagę pomiędzy życiem i pracą. Można wybuchnąć na to stwierdzenie pustym śmiechem, bo jest 18.52, a jestem tu od 9 i to wcale nie jest odosobniony dzień, ale to poszukiwanie równowagi dla każdego chyba znaczy coś innego. Dla mnie to robienie tego, co chcę wtedy, kiedy chcę. Oczywiście przedszkole musi być otwarte od 7 do 17, ale tym, co się najbardziej przez ostatnie pół roku udało jest stworzenie takiego zespołu, który sprawia, że mam pewność, że jeśli obudzę się rano i poczuję, że nie jestem w stanie iść do pracy – mogę. Jak nie umyję podłogi wychodząc z pracy, ktoś zrobi to otwierając przedszkole. Jak nie wyślę ważnych dokumentów na czas, ktoś po prostu je zawiezie. Gdy nie wystarczy mi zasobów i energii na dzielenie się nimi z dziećmi – mam za sobą jeszcze trzy cudowne osoby, które pomogą w każdej sytuacji. Także… co się udało?
- Zbudowanie mocnego zespołu. Malutkiego, bo jest nas trzy w klasie i mama, ale mocnego jak stuosobowy drem team z korporacji. W najśmielszych snach nie przypuszczałam, że znajdę osoby gotowe znosić to wszystko, o co proszę w tych trudnych pierwszych miesiącach. Ba, ja nawet nie muszę prosić. Głośno artykułować swoich myśli ani oczekiwań, rozpisywać zakresów obowiązków i tabel, rozliczać z wykonanych bądź pominiętych zadań, nagradzać dla lepszej motywacji i karać z powodu jej braku. Nie muszę udawać, że jestem lepsza w tym co robię, niż naprawdę jestem – zarówno jeśli chodzi o codzienną pracę w relacjach z dziećmi, jak i bardziej biurową stronę codziennego życia. Wchodzę do pracy z uśmiechem (nawet, jeśli to tylko uśmiech wewnętrzny!) i jestem uśmiechem witana. Jakość naszych relacji pozwala na po prostu dobrą, choć trudną pracę, polegającą na niemal bezustannym byciu z dziećmi. Można by to pewnie określić mianem biznesu opartego na zaufaniu. I chociaż mam ciągle z tyłu głowy te wdrukowane przez lata przekonania o tym, że to na pewno tak nie może długo wyglądać, że przecież życie nie jest takie piękne i ludzie się tak nie zachowują, to na tu i teraz – jest cudownie. I mam nadzieję, że jakakolwiek zmiana będzie dla nas wspólną zmianą.
- Zdobycie zaufania – do dzisiaj nie mogę się nadziwić i uwierzyć w rodziców, którzy powierzyli naszej opiece dzieci z początkiem października. Pięć rodzin, które zdecydowało się uwierzyć w jakąś nieco zamgloną wizję i wpuścić dzieci do nowego miejsca, z niegotową elewacją, bez wylanego podejścia, bez dzwonka do drzwi, z niemal pustymi półkami… Każda kolejna dołączająca do nas rodzina, to kolejne kupony z kredytem zaufania, którego mamy nadzieję nigdy nie zawieść. I tak zebrała nam się już cała grupa, więc udało się…
- Stworzenie listy rezerwowej. Chociaż zdarzali się szaleńcy zapewniający mnie, że przed kolejnym wrześniem będę miała zapełnioną grupę, ja naprawdę szczerze w to nie wierzyłam. A już z początkiem stycznia, gdyby nie konieczność budowania różnorodności wiekowej w grupie Montessori, miałybyśmy 25 dzieci w klasie. Tymczasem nasza lista jest prawie domknięta, wyjaśniają się sprawy ostatnich kilku miejsc, bo tworzymy już teraz – mimo początkowych założeń – grupę złożoną z trzech roczników dzieci.
- Zbudowanie dobrej grupy szczęśliwych przedszkolaków. Nawet jeśli nie pracują z materiałem trzy godziny bez przerwy, nawet jeśli czasem muszę walczyć sama ze sobą (często przegrywam), żeby nie zachęcać ich do podejmowania różnych wyborów, nawet jeśli się biją, a na placu zabaw głośno krzyczą, nie idą w parach, w ogóle nie idą, płaczą i marudzą – po prostu są dziećmi, z którymi codzienne przebywanie uczy mnie prawdziwej pokory. Większej nawet, niż przeszukiwanie setek stron książek w poszukiwaniu jednego słowa. Poza tym one po prostu SĄ. Każde wyjątkowe na swój sposób, nie mogę sobie wyobrazić pracy, w której ma się więcej wartościowego kontaktu z ludźmi niż w tej.
- Odkrycie znaczenia obserwacji w metodzie Montessori. Znaczenia obserwacji w życiu po prostu. Staram się jak mogę i to chyba moja najważniejsza nowa umiejętność.
- Spędzanie dużej ilości wartościowego czasu na świeżym powietrzu. Myślałam, że pies jest świetnym pretekstem do spacerów i jedynym słusznym, jakże się myliłam. Mam dużo po postu zwyczajnej przyjemności z krążenia po osiedlu, spacerowania po lesie, siedzenia na Paprocanach. Czasem to kosztuje sporo nerwów, ale po prostu warto.
Codziennie udaje się coś nowego. Mi, innym ludziom w moim otoczeniu, a nawet chomikowi (nikt tak bajecznie nie ucieka jak on). Może przyjdzie taki czas, że napiszę tu coś merytorycznego, co rzeczywiście opowie o powstawaniu i kształtowaniu się naszej wciąż powstającej i kształtującej się grupy. Może więcej napiszemy o książkach, pomocach, naszym stylu pracy… A może wcale nie. Ale skoro już piszę, to wobec całego internetu (jeśli czyta mnie ktoś poza mamą) dziękuję wszystkim, którzy codziennie tworzą Tyskie Przedszkole Montessori.
Szukałam obrazka wyróżniającego i kilku zdjęć mogących ilustrować ten wpis, ale zostanę przy „4 żywiołach”. Głównie dlatego, że są i już nie muszą się ładować, ale też trochę jakby spojrzeć na nie metaforycznie, to są o codzienności.