„Ostatnie dziecko lasu” czyli przemyślenia tuż przed otwarciem

Karolina:

Choć kłopoty wcale się nie kończą wraz z ostatnią fakturą z OBI (która zresztą wciąż przed nami! Kończymy elewację…), a raczej „jest jeszcze gorzej” – jak zapowiadali wszyscy – nasz czas i energię angażują teraz zupełnie inne rzeczy. Poza chwilami kaloryferowej grozy sprzed kilku dni i związaną z nimi koniecznością wymiany paneli, remont minął, podobnie jak dwa pierwsze dni adaptacji. Co zatem robimy teraz? Ano mama zagląda czasem do biura, bo akurat jeśli chodzi o przepisy i obsługę Worda uważam się za osobę niezastąpioną w tej rodzinie, w międzyczasie rozmawia z rodzicami, pracuje, drukuje umowy i wyrzuca śmieci, bo urządzanie sali również uważam za arcyważne zajęcie przeznaczone tylko dla mnie. Ja irytuję się na wszelkie możliwe urzędy, zaklinam rzeczywistość czasową i staram się nie tracić entuzjazmu czyli właściwie odczuwam lęk adaptacyjny przed adaptacją, który znika tylko wtedy, gdy przygotowuję coś nowego do naszej klasy albo gdy w jej progu pojawiają się dzieci.

Otwieranie nowej klasy Montessori to wielka przygoda, a ja jestem bardzo wdzięczna całemu światu, że jest i moim udziałem. Teraz przed nami kilka kolejnych dni, w trakcie których poznamy się nawzajem. Podjęłam decyzję o schowaniu prawie całego materiału Montessori i wykorzystaniu tej niesamowitej okazji do wprowadzania go, podążając za dziećmi. Co zatem robimy w trakcie adaptacji? Malujemy, rysujemy, lepimy, ćwiczymy podstawowe umiejętności i zapoznajemy się z przedszkolem. Postaram się stworzyć wpis o tym wszystkim, co przygotowałam dla dzieci i co robiliśmy w trakcie tych pierwszych dni – choć wiem, że przede wszystkim potrzebujemy czasu. I gdy czasem się martwię tym, co zrobię jak będzie nam bardzo trudno i jak będę mogła pomóc w radzeniu sobie z niełatwymi emocjami, przypominam sobie całkiem niedawną lekturę „Ostatniego dziecka lasu” Richarda Louva i od razu czuję się spokojna, bo gdy będzie źle, to po prostu pójdziemy po pomoc do natury! Autor przez kilkaset stron dowodził tego, co intuicyjnie wiedziałam – nasza droga będzie drogą donikąd, jeśli każdy plac zabaw wyłożymy bezpieczną pianką i otoczymi wysokim płotem.

Od zawsze zdawałam sobie potrzebę jak ważny jest kontakt dzieci z naturą, sama jestem już zresztą trochę z tego pokolenia, o którym się mówi, że gorsze, nieporadne, siedzi przed tymi komputerami a klopsztangę to widziało ostatni raz na alternatywnej wystawie na Offie. Czas przedszkolny spędziłam w środku osiedla, w centrum miasta bez centrum. Ze swojego dzieciństwa pamiętam, że zajmowałam zawsze najlepsze drzewo (byłam najwyższa!), nogę skręconą w krzakach na „przedszkolnym”,  pogrzeb pszczoły, przyniesionego z placu psa, handel roślinami i wędrówki z placu na plac. Wakacje z rodzicami spędzałam w niewielkim domku campingowym zaraz za krzakami malin czasem w namiocie (do dziś wspomina się u mnie burzę bodaj pamiętnego 1997 roku, kiedy nie obudziłam się ani na chwilę jak tata przewoził nas z pola namiotowego do domu), później w różnego rodzaju agroturystykach. Zupełnie nie pamiętam co robiliśmy w przedszkolu, jakie kolorowanki i które zabawy. Okres dorastania spędziłam w harcerstwie, na biwakach w górach i obozach w lesie. Zatem większość moich wspomnień jest z naturą w tle. Pamiętam szczególnie, gdy w bardzo trudnym dla mnie momencie na jednym z takich obozów, jedna z moich najlepszych życiowych nauczycielek zamiast mówić, pouczać i tłumaczyć, pokazała mi zachód słońca nad jeziorem, rzucając tylko coś o życiu. Nie pamiętam co było dalej, ale zwykle wracam do tego wspomnienia jak szukam czegoś w rodzaju sensu, to taki mój dowód na to, ile potrafi zdziałać natura (i mądry nauczyciel) i jakie uczucia uspokoić. I cały czas o tym myślę, planując pracę w mojej grupie. Lektura książki Louva poza teoretycznym podłożem dla moich rozważań, dostarczyła mi mnóstwo praktycznych rozwiązań. „Ostatnie dziecko lasu” spokojnie można by skrócić o 100 stron technicznych opisów szkół amerykańskich, ale potrafię wybaczyć nawet to, za 30 stron pomysłów do wykorzystania w rodzinie i w grupie przedszkolaków. „weź starą deskę i połóż na gołej ziemi. Wróćcie tam po kilku dniach, podnieście deskę, i sprawdźcie, ile zamieszkało pod nią stworzeń…” proste? Proste. Ale ja wiem jak entuzjastycznie reagują dzieci na karminik dla ptaków (nasz pomysł-na-szybko z ostatniej adaptacji), pomysł z deską wcielimy w życie w poniedziałek, liczę na świetne efekty! W naszym przedszkolu na ścianach mama namalowała drzewa, jeden z chłopców mówi, że to „las, taki sam, do jakiego chodzi na spacery z tatą” – strach pomyśleć co, gdyby nie tata!

 

Zespół deficytu natury doczekał się kilku publikacji naukowych, z których największą jest „Ostatnie dziecko lasu” właśnie. Wśród przyczyn jego występowania Louv wymienia:

  • kurczenie się dzikiej przestrzeni w miastach – tu oddychamy z ulgą, bo mamy do takich przestrzeni niewielki kawałek,
  • kryminalizację zabawy na dworze – przedszkole to jednak instytucja, więc raczej nam to nie grozi, a w razie czego – biorę to na siebie!
  • kurczenie się czasu wolnego w rodzinach – do zabierania dzieci do lasu w weekendy będę zawsze zachęcać, a u nas – cóż, ja donikąd się nie spieszę, dzieci tym bardziej – rosną w swoim tempie, ani ich nie zatrzymamy, ani nie przyspieszymy.

Dla naszej przedszkolnej społeczności nie ma przeszkód, a liczę na to, że jest nadzieja i dla całego pokolenia. Sięgnijcie po „Ostatnie dziecko lasu”, zanim kolejny raz zamiast swobodnego spaceru wybierzecie zabawę w sali zabaw. Polecam jeszcze trailer dokumentu:

 

Z tego wszystkiego porzucam wpis i ruszam  na spacer, poczuć angielską pogodę na własnej skórze. A po powrocie? Wracam do listy przedszkolnych aktywności w środku lasu! Trzymajcie wszyscy kciuki, bo 2 października już za progiem.

Scroll to Top