Ostatnio sporo myślę o różnych rzeczach – np. czy lampy powinnam mieć świetlówkowe, czy jednak zmienić na ledowe, ale czy wtedy nie wydam niepotrzebnych pieniędzy, których nie mam… wymieniać te kontakty skoro ich nie będzie widać? Wycinać kaloryfer? Szafę z olx na biało czy może mocny kolor? Zamawiać alfabet? Po ile jest bób w warzywniaku na dole? Ciekawe, czy te atesty mi wystarczą? Jak pies się będzie zachowywał w nowym miejscu? Uda mi się załatwić sprawy z Sanepidem? Czemu jest tak gorąco?
I pośród wszystkich tych ważnych spraw wymyśliłam też serię wpisów na tego bloga – o książkach, które czytamy (będziemy czytać) w przedszkolu. Bo sprawa z książkami dla dzieci w ogóle prosta nie jest, za to bardzo ważna, o czym mam nadzieję wszyscy wiedzą. Rynek jest naprawdę bogaty, wybór ogromny i trochę trudno się w tym wszystkim połapać i rozeznać jakim kryterium najlepiej się posługiwać przy wyborze kolejnej półki na książkę. Jesteśmy polonistkami i choć żadna z nas nie zajmowała się naukowo bajkami i baśniami, to jednak trochę robiłyśmy w słowach. Poza tym ja to jestem wyjątkowa, bo nauczyłam się czytać i pisać jak miałam 4 lata (czego dowodem kartka „michał to gupek” z datą, pozdrawiam brata), a do Montessori nie chodziłam. Tzn. wydawało mi się, że jestem wyjątkowa do momentu, w którym dziesiąta osoba, której z przekonaniem opowiadałam o swojej niebywałej inteligencji i wrodzonej predyspozycji do swojej pracy, powiedziała, że miała tak samo. Co trochę nadszarpnęło moje poczucie własnej wartości, ale szybko o tym zapomniałam, bo znów zaczęłam się zastanawiać nad tym, dlaczego zgodnie z podstawą programową dzieci mają uczyć się tych umiejętności, otwierających z milion różnych światów, dopiero w podstawówce?
Wracając do książek i przedszkola – pamiętam do dzisiaj jak na kursie rozmawialiśmy o tym, co obiegowo wszyscy o metodzie wiemy: M.M. uważała, że dzieciom w wieku poniżej 6 lat nie należy czytać fantazji, bo one potrzebują realnego życia po to, by uporządkować swój wewnętrzny chaos. Zatem odpadają nie tylko świnki Pepy i Spidermany, ale i wszystkie baśnie i bajki, w których bohaterami nie są ludzie, a np. mówiące zwierzęta – to budziło mój duży opór i długo o tym dyskutowałyśmy. Wszystko miało tak funkcjonować po to, by nie zanurzać dzieci w fikcji, z którą później nie będą umiały sobie poradzić. Miałam wiele intuicyjnych wątpliwości (pamiętam co czytałam w przedszkolu i co lubiłam – najczęściej były to właśnie tego typu pozycje, znałam Kubusia Puchatka, słuchałam Czerwonego Kapturka z kasety, a moją ulubioną opowieścią była ta o dziewczynce-sierotce, która zamieszkała ze złą macochą, ale miała swoją ukochaną krowę, którą ta macocha później przerobiła na kiełbasy, ale za to z jej rogów wyrosła studnia, dzięki której to udręczone dziewczę poznało wybranka swojego serca nabierając wino i oczywiście krowa powróciła, a zła macocha z córkami zamieniły się w kruki), poza tym pech chciał, że akurat pracowałam nad „Cudowne i pożyteczne” Bruno Bettelheima. Nie lubię przyjmować czegoś na wiarę i uznawać racje tylko jednego autorytetu, ignorując inne – to jeden z problemów współczesnej pracy metodą M.M. Także udałam się do biblioteki, bo tam zwykle można znaleźć rozwiązanie ważnego problemu i postanowiłam sprawdzić – po pierwsze co i ile rzeczywiście M.M. mówiła o baśniach, po drugie – co mówią badania. W następnym wpisie dokładnie omówię wyniki tej króciutkiej kwerendy i trochę uzasadnię to, dlaczego jednak zdecydowałyśmy się na kupienie pozycji, które można by uznać za „niemontessoriańskie”, gdyby tak ktoś chciał bardzo długo mi udowadniać co powinno, a czego nie powinno się czytać dzieciom w przedszkolu. Tymczasem – zdjęcia i króciutkie opisy kilku naszych książek, na resztę stopniowo przyjdzie pora. Tak samo jak na profesjonalne zdjęcia. Jakże ja nie potrafię się doczekać…
„Wielka księga robali” autorstwa Yuval Zommer, wydawnictwo Wilga. Pięknie wydana, cudowne ilustracje, idealna zarówno na zajęcia w kręgu, wspólne czytanie, ale i indywidualne oglądanki. Dla mnie jest też inspiracją dla właśnie powstających kart (podzielę się, słowo), bo czy wiedzieliście np., że królowa mrówek dożywa 15 lat? Niektóre muchy potrafią latać do tyłu? I że biedronki zostały kiedyś wysłane w kosmos?
Minus za font – średnioczytelny dla mnie, a co dopiero dla dziecka. Wpisuje się w nieco bajkową konwencję ilustracji, za co też można by dać (montessoriański) minus, gdyby tylko nie były takie piękne. I zdjęcie ze środka:
Kolejna pozycja, to nieśmiertelne „Mapy”. Książka Aleksandry i Daniela Mizielińskich, wydana przez Dwie Siostry. Dopracowane pod każdym względem. Docenione chyba przez każdego czytelnika. Zachęcają do oglądania, podróżowania, zwiedzania, doszukiwania się i nade wszystko – do rozmów! Mogą służyć zarówno w trakcie zajęć w kręgu o poszczególnych krajach, jak i do indywidualnej pracy. Minusów nie dostrzegam. Ja swoje „Mapy” dostałam od moich znalezionych na kursie Montessori sióstr i spędziliśmy nad nimi z mężem cały wieczór.
Z chęcią spędziłabym jeszcze parę! W przedszkolu starszym dzieciom możemy zaproponować również mapownik. A dla nas (nauczycieli) elementy wymienione w „Mapach” mogą być inspiracją do tworzenia folderów kontynentów. I Antarktyda:
I jeszcze Pomelo… jestem w nim absolutnie zakochana. To seria książek tak ciepłych, czułych i zabawnych, że trudno mi wyobrazić sobie nie dzielenie się nimi z dziećmi. Dodatkowo naprawdę prowokuje do refleksji na różnych poziomach, wręcz jest nieco filozoficzna. Zabawna w mądry sposób i wzruszająca, płakałam przy Pomelo.
I chciałam dodać, że też się w nocy nie boję porów:
W naszym przedszkolu dbamy o dwujęzyczne wychowywanie dzieci, także na półce nie może zabraknąć pozycji w języku angielskim. Jestem w tej komfortowej sytuacji, że mogę do Anglii jechać kiedy zechcę, a i przesłanie mi potrzebnej książki nie jest kłopotem, dzięki czemu oszczędzam masę pieniędzy. Większość angielskich książek kupiłam „na ciuchach”, znalazłam tam prawdziwe perełki za 50 pensów! Polecam poszukiwania. Czytanie po angielsku traktuję na równi z czytaniem po polsku, choć mam wrażenie, że tam rynek wydawniczy jest troszkę uboższy… Jednak może być tak, że naprawdę dobre i ładne książki są w sklepach, do których ja nie zaglądam. Tymczasem kilka z naszych pierwszych zakupów:
Seria „100 facts…” znana chyba każdemu. Plus za realistyczne zdjęcia i naprawdę dobre ciekawostki. Minus za ilość brokatu i lekki oczopląs. Zdjęcie ze środka:
„Woodland tales” – opowiadania krótkie, o leśnych zwierzętach. Naprawdę ujęły nas obrazki i dość przyjazny język:
Kolejna książka nie przekonała mnie od razu. Popatrzcie tylko na tę okładkę, no ten tytuł wygląda jak opakowanie gumy z tatuażem:
Ale w środku…
Mąż by mnie nie puścił ze sklepu bez tych w sumie realistycznych obrazków 3D. I opisy obok również są sporo warte.
Gdyby udało nam się kiedyś opisać całą biblioteczkę, byłby to taki sam sukces jak wtedy kiedy dzisiaj udało mi się przykręcić dwa zawiasy do szafy w gabinecie. Pewnie się nie uda (zawiasy też trzeba było po mnie poprawiać), ale będziemy próbować. Tymczasem polecam ulubione blogi z książkami dla dzieci:
http://znak-zorro-zo.blogspot.com/
http://zabawkator.pl/tag/blog-o-ksiazkach-dla-dzieci/
I oczywiście zachęcam do nieustannych poszukiwań.