Eko przedszkole?!

Dzisiaj jest 20 września 2019 roku. O 1o rozpoczynały się w całej Polsce Młodzieżowe Strajki Klimatyczne. Miałam nawet taki szalony pomysł, żeby jakoś zaznaczyć tam naszą – przedszkolną – obecność. Takie strajki to nie miejsce dla małych dzieci (chyba, że są z rodzicami), ale może transparencik niesiony w moich rękach byłby na miejscu? Porzuciłam plan na rzecz spotkania z księgową (które ostatecznie się nie odbyło). I teraz mi głupio. Bo często mam tak, że patrzę na nich i zastanawiam się, czy będą mogli przeżyć we względnym spokoju gospodarczym i społecznym (na tej szerokości geograficznej) przynajmniej tyle, ile ja. Myślę o tym, ile rzeczy, które robimy jako dorośli, żeby ułatwić sobie i im życie, stworzyć je bardziej przyjaznym tu i teraz, ma swoje konsekwencje w przyszłości. Staram się czytać różne rzeczy, sprawdzać raporty z odmiennych źródeł, nie zamykać w informacyjnej i społecznej bańce, nie dawać się wpędzić w poczucie winy za indywidualne wybory konsumenckie, bo naprawdę rozumiem, że zmiana nie wydarzy się tylko dlatego, że nie kupię w Lidlu awokado i nutelli, a globalne ocieplenie nie zatrzyma, bo z mężem zrezygnujemy z latania tanimi liniami i chwalebnie nie zsiądziemy z naszych rowerów.

 

Depresję klimatyczną chyba mogę u siebie zdiagnozować, nie przenoszę jej na dzieci (mam nadzieję!), ale mój codzienny kontakt z maluchami ma wpływ na to, że  nie przestaję myśleć, co możemy robić, by w imię działalności edukacyjnej/opiekuńczej/wychowawczej jeszcze bardziej nie szkodzić światu, który im zostawimy. I właściwie tym chciałabym się podzielić – naszymi małymi rozwiązaniami na działanie w mniej szkodliwy dla środowiska sposób. Pomijam sprawy oczywiste, jak środki czystości, segregowanie śmieci (kompostowanie!) czy ograniczanie wyrzucania jedzenia. Zaznaczam, że jesteśmy na początku drogi i nie obywa się bez potknięć – chyba każdy, kto próbuje z less waste czy w ogóle innym less wie, o czym mowa. Może jednak komuś blisko do poszukiwania innych rozwiązań i też ma taką głowę pełną przedszkolnych wyrzutów sumienia.

  1. Ograniczanie – to bodaj pierwsze z przykazań osób, które chcą wyrzucać (a zatem i szkodzić) mniej. Żadnej profesjonalnej literatury w tym zakresie nie przejrzałam, ale mam za sobą lekturę kilku blogów, więc wierzcie – wiem, co mówię! Zanim coś kupię do przedszkola, staram się to skonsultować z przynajmniej dwiema osobami. I mam na myśli każdą rzecz – od nowego mopa (mamy), poprzez elektryczną temperówkę do kredek (nie mamy), po nową pomoc na półkę. Miewam oczywiście swoje wpadki, gdy ogłaszam światu, że „kupiłam, bo kosztowało tylko parę złotych, a możemy z tego…” – ale znacząco rzadziej, niż jeszcze rok temu. Nie kupuję tylu rzeczy „bo się przydadzą” albo żeby kiedyś, jak będę miała czas, zrobić z tego to, co widziałam na pintereście. A to bardzo trudne, bo do tego konkretnego przedszkola pokusy czekają na rogu każdego działu w większości sklepów. Szczęśliwie sklepy z zabawkami mogę omijać szerokim łukiem. W ten sposób wszystkiego mamy właściwie na styk – moje szczęście, że pracuję z ludźmi, którzy potrafią dobrze racjonalizować i też poświęcać swój komfort i czas pracy w imię tych samych zasad. Dużo zmienił też wprowadzony w końcu porządek w materiałach, którym bardzo chciałabym się kiedyś podzielić, bo uważam nasze systemy za genialne. Nie chwaląc się.
  2. Zakupy – tu jest duży obszar do pracy i największych konsumenckich wyrzutów sumienia. Bo niby moje służbowe dzieci nie potrzebują mieć tych figurek pandy, słonia, żyrafy, ładnej kaczki, flaminga, cyklu życia żółwia, kurczaka, biedronki i zestawu zwierząt, które wyginęły. Jasne, część z nich mamy z odzysku, pozostałe kupujemy dobrej jakości i zgodnie z naszą listą potrzeb, a dzieci uwielbiają figurki. Ale czy są niezbędne do prawidłowego rozwoju? Bez wątpienia nie. Czy będą na Ziemi (zakładając, że nie wystrzelimy śmieci w kosmos, nie zniszczymy ich plazmą itp.) nawet wtedy, gdy nie będzie już praprawnuków przedszkolaków? Zapewne. Podobnie z materiałami Montessori – jesteśmy do przodu, bo mamy po jednym materiale na półce, taka zasada, do tego to bardzo drogie rzeczy, więc możemy zakładać, że są lepszej jakości. Część z nich można kupić od „małych producentów” i made in Poland, niektórych naprawdę się nie da znaleźć poza chińską fabryką – wybrać możemy czy kupimy od polskiego czy zagranicznego pośrednika. Tu przyjęłam strategię patrzenia na tę pomoc jak na odpad – nie nauczyłam się jeszcze liczenia neutralności środowiskowej danego towaru, ale tak sobie myślę laicko, że dobrze byłoby wziąć pod uwagę również ten czynnik.  Oczywiście nie bez znaczenia jest też ilość dzieci, która będzie korzystała z danej rzeczy. W każdym razie warto szukać. My mamy pewne materiały od kuików, maty kupujemy z matmontessori i szyciamontessori, polecamy różową wieżę, ofertę wydawnictwa Egmont (tu bardziej karty, ale są z KARTONU), dobrze znaleźć dziadka Montessori w internecie albo najbliższym otoczeniu… i kombinować. Lidka mówi, że żeby otworzyć przedszkole Montessori trzeba mieć albo dużo pieniędzy, albo męża stolarza. Ja dodam tylko, że mąż stolarz musi mieć jeszcze sporo wolnego czasu!
    Poza decyzjami „pomocowymi”, staramy się też ograniczać plastik w otoczeniu dzieci – tak po prostu, żeby w przedszkolu nie był czymś naturalnym. I choć Montessori, to naprawdę nie są drewniane zabawki, to ja akurat bardzo lubię to skojarzenie. U nas drewniane zabawki i drewniane pudełeczka, bo rozłożą się szybciej, nie zasilą plastikowej wyspy śmieci. I ładnie wyglądają. Chociaż sklep, z którego je mamy, to wyrzut sumienia i plama z ropy na tej ekologicznej wysepce.

     

  3. Plastyka. Temat chyba najtrudniejszy do racjonalizowania, najczęściej przez nas przerabiany i taki, w którym niełatwo się zgodzić – w każdym razie dzieci potrzebują się rozwijać artystycznie, a my potrzebujemy zadbać o to, żeby nie pochłonęły przy tym światowych zasobów papieru, kleju w sztyfcie i farb. Poza sprawami dydaktycznymi, które mogą wzbudzać zdziwienie wśród niemontessoriańskich nauczycieli (czy dzieci mogą RYSOWAĆ?! Czy pozwolić na swobodne WYCINANIE? Co z MALOWANIEM? Kto nie SEGREGUJE kredek?), ciągle sprawdzamy ze sobą co jest dla nas ważniejsze, co jest w porządku i jak wprowadzać wspólne zasady, żeby nikomu nie zaszkodzić (przecież ta jedna kreska na pustej, białej kartce może być dla kogoś przełomowym dziełem… nie nam osądzać). Co nam się udało wypracować? Dużo korzystamy z rzeczy, które recyklingujemy – dla porządku kartki mają wymiar 14×14 (chociaż wciąż myślę o tym, czy nakład pracy + odpady powstające przy wycinaniu nie są większą stratą, niż uporządkowana przestrzeń zyskiem), ale często są zadrukowane z drugiej strony. Ścinki z materiałów wykorzystanych do szycia są materiałami do przyszywania guzików, kolorowe kartki wykorzystujemy do granic. Nie używamy kleju w sztyfcie – dzieciom w tym wieku trudno wytłumaczyć jak z nich korzystać, by jeden wystarczał na dłużej niż 3 godziny.  A te kleje, to masa zbędnego, jednorazowego plastiku. Dlatego stworzyłyśmy zestawy do swobodnego korzystania przy pracach wymagających klejenia – większych i mniejszych projektach, a dzięki dolewaniu kleju z dużego pudełka, świat będzie lepszy o te kilkaset plastikowych pojemników mniej (tak, wiem, że już je wyprodukowano). Dodatkowo zupełnie zrezygnowałyśmy z kupowania „artykułów plastycznych” – wszelkich plastikowych, piankowych, metalowych wzorków, ozdobników, tasiemek, rzeczy do „kreatywnej zabawy”. Tak jakoś sobie radzimy bez tego, chociaż wykorzystujemy do końca to, co mamy. I wiadomo – brokat, najgorsze przekleństwo, mikroplastik, zasypane płuca dzieci i żółwi w Atlantyku w jednym. Ale też nie widziałyśmy w tym wcześniej problemu – po prostu nie byłyśmy świadome. A brokatu tak dobrze się używa do świątecznych dekoracji… I tak znakomicie się komponuje z lekcjami o kosmosie… W tym przypadku jednak nie ma kompromisów, to nieskończone pudełeczko pewnie poleży do końca świata.

4. Laminowanie. Dla mnie – najgorsze przekleństwo. Bo wiem, że ten plastik jest już nie do użycia. Argument, że będziemy z tego korzystać 500 lat średnio do mnie trafia – 500 lat temu uczono jednak trochę innych rzeczy w szkołach, a przedszkola nie istniały. Tak sobie myślę, że przez najbliższych 500 lat też może się nieco zmienić. Długo nie miałam nad tym namysłu – laminowałyśmy wszystkie karty, wymyślone pomoce, ozdoby, prace, słowem – to, co chciałyśmy utrwalić. Od jakiegoś czasu nie laminujemy już właściwie nic. Nie bez znaczenia zapewne pozostaje fakt, że zepsuła nam się laminarka, ale decyzję o ograniczeniu się miałyśmy podjętą już wcześniej. Nie wszystkie karty można kupić gotowe, wydrukowane na kartonie. Inna sprawa, że nas na nie często po prostu nie stać, albo robimy coś same pod potrzeby naszych dzieci. I tak – od jednej z mam dostałyśmy bardzo dużo twardych kartek, które chyba służą w segregatorach firmowych do rozdzielania różnych rzeczy – mają logo jednego z browarów (nietrudno się domyślić którego), także z jednej kartki A4 jesteśmy w stanie wyciąć jedną kartkę 14×14, która służy nam do stworzenia karty (pozostałą część dajemy dzieciom do rysowania lub wykorzystujemy w inny sposób). Drukujemy starannie wybrane obrazki, przyklejamy i podpisujemy. Proces tworzenia kart jest nieco dłuższy niż tych, które można wydrukować i zalaminować (chociaż odpada dopasowywanie wszystkiego na komputerze), ale jako, że nie produkujemy ich w zbyt dużej ilości – zastanawiamy się nad tym, co dla dzieci będzie naprawdę interesujące, rozwijające i czego nie da się przedstawić w inny sposób – jesteśmy w stanie odpowiedzieć na potrzeby naszej grupy bez wycinania nocami z minami cierpiących nauczycielek. I jesteśmy z tych kart bardzo dumne! Na pewno nie posłużą nam wiecznie, będzie je trzeba wymienić, ktoś jakąś pogryzie, któraś zaleje się zupą, napisy wyblakną, a klej odpadnie, ale zanim minie przewidywana długość mojego życia, nie będzie po nich śladu. A plastikowe karty też się niszczą, znajdujemy w nich błędy, zmienia się nasza estetyka, wycofujemy z półek, bo dzieci z nimi nie pracują, służą nam na jedną lekcję – zapewne każdy montessoriański nauczyciel wie, w czym rzecz. Polecamy nasz patent!

 

Czy któreś z tych rozwiązań realnie coś zmienia? Poza tym, że będzie kilka gramów plastiku w obiegu śmieciowym mniej, niewiele. Zapewne w skali szkodliwości/nieszkodliwości więcej robi dla środowiska to, że mamy energooszczędne oświetlenie w całej placówce (ukłony dla Michała, który poświęcił długie godziny na przerabianie lamp, żeby nie kupować nowych) i nie mamy klimatyzatora. Ale mi z tym lepiej, gdy nasza torba na plastik nie pęka w szwach. O tym, czy i jak wygląda „edukacja ekologiczna” w sposób bardziej bezpośredni w naszym przedszkolu może kiedyś uda się coś opublikować. Tymczasem – gińcie laminatory! Albo nie gińcie, bo Wasz ślad klimatyczny na pewno jest mniejszy, jak służycie długie lata.

 

 

Scroll to Top